Niedziela
Niedziela to dzień wolny od zajęć, który mieliśmy sobie sami zagospodarować. Od pań koordynatorek otrzymaliśmy mapki turystyczne i krótką notatkę o miejscach, które warto by zwiedzić więc po śniadaniu (coś ala spaghetti z mięskiem i grzybami w sosie serowym - jak komuś zostało z soboty) ruszyliśmy na podbój Walencji. Jako pierwszy cel obraliśmy metro. Stacja Alboraya-Peris Arago znajduje się tuż za rogiem budynku, w którym mieszczą się nasze apartamenty. Taka lokalizacja jest wręcz idealna bo blisko do i z praktyk będzie. Poza tym gdyby komuś się zabłądziło wystarczy, że metro znajdzie i już jest w domu ;-)
Jeśli chodzi o środki transportu to na czas praktyk bez ograniczeń czasowych możemy korzystać z metra, metrobusów i autobusów. Można by tu zadać pytanie czym się różni metrobus od metra i autobusu? Metrobus to takie metro udające autobus bo wyłania się spod ziemi i jeździ już po niej :-) Dodatkowo w Walencji wydzielono strefy komunikacyjne: A i B. Strefa A to obszar centrum, B to już obrzeża. Jeśli chodzi o punktualność to metro co do minuty a autobus tylko poprawnie na początku linii. Wynika to z tego faktu, iż zatrzymuje się na przystanku w dwóch przypadkach: kiedy pasażer chce wysiąść (należy wtedy w autobusie nacisnąć przycisk stop) lub wsiąść (sama obecność na przystanku jest niewystarczającą informacją dla kierowcy, należy pomachać ręką zgłaszając w ten sposób chęć wejścia na pokład).
Będąc już w metrze orientujemy się, w którym kierunku jechać co akurat nie jest trudne bo mapa jest czytelna a stacje dokładne opisane. W przypadku przystanków autobusowych to już gorsza sprawa…żaden nie ma tabliczki z nazwą a jedynie mniejszą lub większą mapkę linii autobusu z nazwami przystanków. Czerwone kółko przy nazwie informuje, jak ten akurat przystanek się nazywa. Z autobusu jest to niewidoczne bo albo tej mapki w ogóle nie ma albo jest tak mała, że nie widać (tylko na nielicznych są spore dwumetrowe mapy). Jedynym rozwiązanie odbycia podróży autobusem z pkt A do pkt B bez przymusowego spacerowania jest wiedzieć na jakim przystanku się wsiadło i odliczać liczbę przystanków do celu, co też wymaga pilnej uwagi bo kierowcy tu jakby trochę mniej uwagi zwracają na przepisy (jeśli chodzi o prędkość na drodze) i przystanki łatwo z lampami można pomylić (tylko nieliczne przystanki posiadają wiaty). Poza tym auta osobowe są tutaj traktowane jako przedmioty umożliwiające przemieszczanie się z jednego miejsca na drugie bez większego zwracania uwagi na parkowanie. Na dziesięć aut mijanych po drodze osiem ma jakieś otarcia i wgniecenia.
Jako cel podróży obieramy…oczywiście, że plażę :-) W tym celu najpierw linią metra nr 3 do stacji Alameda, tam przesiadka na metro linii nr 5 do stacji Maritim – Serreria i dalej metrobusem nr 8 do Marina Real Juan Carles I (przynajmniej tak było w planach). Trochę się chłopaki pospieszyli i wpadli w metrobus nr 6 a ten jechał trochę krócej więc spacerek sobie zrobiliśmy podziwiając okoliczności przyrody. Pogoda tego dnia akurat była idealna do aklimatyzacji bo na niebie trochę chmur na zmianę ze słońcem. Jak słońce zaszło za chmury to bluzę (nie kurtkę) trzeba było mieć na sobie, kiedy zza chmurek się wychyliło to krótki rękawek wystarczył :-)
Nad morzem pusta plaża, leżaków brak jeszcze ale na wodzie kilku serferów i małe żaglówki. Wśród kamieni falochronu, osłonięty od wiatru śpi kot. W wodzie pod jachtami pływają całkiem spore rybki (ile obiadków by było gdyby mieć podbierak). Na parkingu przy przystani zloty samochodowe bo najpierw zjazd Opli Kadetów, z boku stoją Fordy Focusy a za chwile dojechały Mazdy RX8 tylko biedne Lamborghini Galardo w towarzystwie Audi RS8 stało samo.
Kąpać się jednak nie zdecydowaliśmy bo przeciąg był od morza ;-) za to na deptaku wśród palm daktylowych już było przyjemnie i można było zaliczać pierwsze kąpiele słoneczne. Co niektórzy zawarli pierwsze znajomości z „tutejszymi” handlarzami okularów a także zasmakowali czegoś co wyglądało jak zapiekanka z kurczakiem w panierce z warzywami. Wszystko się zgadzało z wyjątkiem tego kurczaka. To było coś na smak ziemniaka z serem w panierce. Nie ma to jak znać język kraju, w którym się przebywa :-) Po wyjściu z lokalu zorientowaliśmy się, że to było „królestwo ziemniaka”.
Po ziemniaczanym posiłku wróciliśmy do naszych apartamentów z myślą, że przed godziną 20 udamy się na stary rynek aby podziwiać fajerwerki rozpoczynające święto Fiesta de Fallas (Święto Ognia) ale tyle kilometrów mieliśmy w nogach po spacerku nad morzem, że jakoś nie daliśmy rady. Poza tym mnóstwo czasu spędziliśmy na korytarzu aby internet w routerach ożywić ale się nie dało :-( Tak więc znowu grzecznie poszliśmy spać tym bardziej, że w poniedziałek od rana mamy spotkanie z koordynatorami praktyk.